sobota, 23 lutego 2013

To jest trudna miłość



Rok 2010: rozgoryczeni kibice Liverpoolu żegnają El Ninio: głównego piłkarza drużyny, który przez 3 lata występów dostarczał im wielu emocji. Gdy Torres tuż przed zamknięciem okienka transferowego podpisywał kontrakt z nową drużyną, na ulicach Liverpoolu płonęły jego fotografie i koszulki z jego nazwiskiem. A podpalali je ci, którzy jeszcze kilka tygodni wcześniej wyznawali mu miłość. Trudno się temu dziwić – bo ten którego pokochali na Anfield Road jeszcze przed pierwszym meczem na Stamford Bridge został okrzyknięty filarem tamtejszej Chelsea, czyli jednego z największych przeciwników ligowych. Rok 2012:  w podobnej sytuacji postawieni zostają kibice Arsenalu, którzy muszą pogodzić się z odejściem wieloletniej gwiazdy ich drużyny – Robina Van Persiego – do Manchesteru United. Tu emocji jest jeszcze więcej, bo Robin w Arsenalu spędził osiem sezonów. Przychodzi rok 2013: wszystko wskazuje na to, że podobna sytuacja będzie udziałem kibiców Borussii. Choć wiadomości o domniemanym transferze Roberta Lewandowskiego, które docierają do nas, to tylko na razie fala spekulacji, to jednak z racjonalnego punktu widzenia taka wersja wydarzeń jest bardzo prawdopodobna. 

Problem w tym, że racjonalna analiza w przypadków kibiców piłki nożnej (i przecież każdej innej dyscypliny sportowej) jest nie do przyjęcia. Tu rządzą emocje i miłość do klubu. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której jakikolwiek fan Borussii pogodzi się z odejściem Lewandowskiego, wierząc, że występy w Monachium będą lepsze dla jego kariery zawodowej.  

Tak to już jest, że transfery największych gwiazd budzą ogromne emocje, szczególnie bolesne dla kibiców są te, które dokonują się w ramach ligi jednego kraju i między dwoma – nazwijmy rzecz po imieniu – znienawidzonymi drużynami. Dla każdego kibica nie ma bowiem nic gorszego niż widok swojego piłkarskiego ulubieńca w brawach największego przeciwnika. Mnie zastanawia jedno: co w takich sytuacjach czują sami piłkarze. Czy wszystko w przypadku takich spektakularnych transferów da się wpisać w chęć zdobywania kolejnych szczebli kariery zawodowej? Czy każdą decyzję o zmianie klubu da się usprawiedliwić chęcią doskonalenia swoich umiejętności piłkarskich? Na pewno takiego usprawiedliwienia nie uznają klubowi sympatycy. W rzeczywistości to trochę gra pozorów, a w każdym sezonie się o tym boleśnie przekonujemy. Przecież wspomniany Torres, który jest tu książkowym przykładem, miał w Chelsea osiągnąć to, czego nie osiągnął w Liverpoolu. Co prawda w ciągu okresu obecności na Stamford Bridge, tamtejsza drużyna osiągnęła wiele (na czele z upragnionym tytułem Mistrza Europy), ale sam Torres nigdy nie stał się podstawą drużyny. Nigdy też nie został tu w 100 proc. zaakceptowany. Owo 50 mln funtów, które na jego ściągnięcie wydał Abramowicz, wypominane jest przez kibiców przy każdej okazji. Wątpię  że gdyby El Ninio wiedział jaka przyszłość czeka go  w Chelsea podjąłby taką samą decyzję.

Gdybanie nad takimi sytuacjami, których w piłce było i będzie jeszcze wiele, może sensu nie ma, ale pokazuje prawdziwe oblicze piłki nożnej. Tu po jednej stronie są kibice, będący w stanie zrobić wszystko dla ukochanych barw, a po drugiej piłkarze, którzy po prostu wykonują swoją pracę i wybierają to, co jest lepsze dla nich samych. Moje idealistyczne (może typowo kobiece) podejście do piłki nożnej podpowiada mi, że jako wierny kibic jestem często oszukiwana. Są jednak na szczęście tacy piłkarze, którzy pozwalają wierzyć w to, że barwy klubowe to miłość, której nie może zmienić nawet najlepszy kontrakt.  I takiej wersji zamierzam się trzymać. 

JB.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to co?


W ferworze kolejnych meczów Ligi Mistrzów, rozważań na temat polityki klubowej jaką w Bayernie zaprowadzi Pep Guardiola, przyszłości Lewandowskiego, pobudek dla których Arsenal przedłużył kontrakt z, jak się okazuje, niezastąpionym Wengerem, me myśli odbiegają na inną okołofootballową płaszczyznę. Chciałabym móc powiedzieć: tę mniej ważniejszą – niestety musiałabym kłamać. A kłamać tu nie chcę.

Otóż ostatnio z wysp docierają do nas ważne informacje – z jednej strony media próbują fanów piłki nożnej przytłoczyć wiadomościami o kryzysie w tamtejszej piłce nożnej (Po co? Nie wiem). Z drugiej strony natomiast angielska federacja forsuje dla wszystkich klubów  Premier League zasady finansowania fair play. Tu nasuwa się dziecięco proste pytanie: skoro wciąż konieczne jest odgórne ograniczanie wydatków klubów, to czy zasadne jest mówienie o kryzysie w angielskiej piłce? Tak samo jak pytanie, tak samo dziecięco prosta jest odpowiedź: NIE. To, że trzecioligowy Oldham zakazuje swoim zawodnikom wymiany koszulek z piłkarzami drużyny przeciwnej, nie oznacza, że całej ligi angielskiej nie stać na koszulki i że musi walczyć z kryzysem. Tak samo jak o footballowo-angielskim kryzysie nie świadczy fakt, że zarząd Portsmouth zażądał od przyjezdnej drużyny opłaty parkingowej. Nawet jeżeli takie zachowanie włodarzy klubu było zabiegiem „antykryzysowym”, to możemy być pewni, że owe 20 funtów, o których mowa, ewentualnego kryzysu zażegnać na pewno nie pomogło. Podążając tym tokiem myślenia, możemy być pewni jeszcze jednego: nie spowodowało też kryzysu w drużynie gości, czyli Carlisle. Wychodzi więc na to, że skoro mediom udało się zarobić na propagowanym od kilku dobrych lat kryzysie gospodarczym, a temat przestał budzić emocje, postanowiono zmienić branżę na sportową. Nie dajmy się więc zwariować.

Wracając do tematu finansowania ligi angielskiej, wspomniane wyżej działania podjęte przez tamtejszą federację (z resztą na wzór, który od lat propaguje UEFA) zmierzają w dobrym kierunku: wszystko po to, aby ograniczyć nieprzyzwoite wydatki klubów. By bilans zysków i wydatków dla każdego z nich był nie większy niż minus 105 mln funtów w ciągu 3 lat. Wniosek z tego, że angielskie kluby już niedługo będą musiały z głową wydawać zarobione pieniądze. Na czym trzeba będzie oszczędzać? Cięcia mają dotknąć przede wszystkim wydatki na ruchy transferowe i pensje dla piłkarzy. To dobrze. Bo w ostatnich latach granica „przyzwoitości” na tej płaszczyźnie została w brytyjskim (i nie tylko) footballu rażąco przekroczona – wystarczy wspomnieć najbardziej spektakularne transfery ostatniej dekady czy horrendalne zarobki największych gwiazd tamtejszego footballu. Walka z tą finansową machiną wydaje się dzisiaj koniecznością – nic więc dziwnego, że wszystkie kluby angielskie zaakceptowały zasady finansowania fair play (a konsekwencje ich nieprzestrzegania są naprawdę wysokie, m.in. odejmowanie punktów w ligowej tabeli). Pytanie tylko czy idealistycznie brzmiące zasady przyniosą w rzeczywistości jakieś skutki? Czy nie jest zapóźno na to, aby w ten sposób uzdrawiać piłkę nożną? Czy wysoko ustawione pułapy (m.in. zadłużenie na poziomie 105 mln funtów) wymuszą jakiekolwiek zmiany dotychczasowej polityki klubowej? 

JB

czwartek, 7 lutego 2013

Sentymenty w piłce?

Polacy liczyli na przełamanie narodowej kadry, a Brazylijczycy na wielki powrót Ronaldinho. Dla jednych i drugich wczorajsze mecze okazały się bolesnym zderzeniem z rzeczywistością, a na pocieszenie pozostał fakt, że były to tylko spotkania towarzyskie. Najwyższy czas zatem by zabrać się do pracy, wszak Mistrzostwa Świata (dla naszej reprezentacji kolejne mecze eliminacji) zbliżają się wielkimi krokami. A obie drużyny mają przecież co udowadniać swoim kibicom.

Wczorajsze spotkanie towarzyskie Anglii i Brazylii nie należało do wielkich wydarzeń sportowych i chociażby z tego powodu nie warto długo rozwodzić się nad tym czy wynik miał odzwierciedlenie na boisku, kto zawinił, a kto okazał się bohaterem i która drużyna ma większe szanse na wygraną MŚ. Towarzyski mecz Anglia vs Brazylia dał do myślenia z innego powodu – z powodu piłkarza, który kolejny raz udowodnił, że stanowi klasę samą w sobie, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a zarazem pokazał, że irracjonalna jest polityka klubu, w którym występuje wobec jego osoby.

Każdy, kto chociaż trochę interesuje się ligą angielską, wie, że chodzi o Franka Lamparda. Ikonę i legendę Chelsea, która od kilkunastu lat stanowi fundament drużyny ze Stamford Bridge i reprezentacji Anglii, która mimo słabszych momentów nadal nie zawodzi. Właśnie z tego powodu ciężko zrozumieć (o ile to w ogóle jest to możliwe): dlaczego Frank nie może być pewien swojej przyszłości w Chelsea? Dlaczego tak traktuje się piłkarzy, którzy z oddaniem służyli jednemu klubowi przez wiele lat? Lampard bowiem nie jest jedynym przypadkiem – kolejnym może być chociażby nie tak odległa historia Raula Gonzaleza Blanco, który po 16 latach został wykluczony z Realu. No właśnie: Dlaczego tak się dzieje? Twardziele powiedzą, że „w piłce nie ma sentymentów”, że taka jest kolej rzeczy. A ja zapytam: co z uczciwością i lojalnością? Czy na nie w piłce też nie ma miejsca?

Sprawa Lamparda w Chelsea nie została co prawda jeszcze przesądzona, ale jedno jest pewne – do dyskusji, która w ostatnim czasie toczy się wokół jego osoby w ogóle nie powinno dojść. Każdy piłkarz, który dał klubowi tyle ile Lampard dał Chelsea powinien mieć zagwarantowaną możliwość pożegnania się z klubem w taki sposób, w jaki chociażby z Manchesterem żegnał się  Gary Neville. I może to jest typowo kobiece i idealistyczne spojrzenie, ale moim zdaniem takie sentymenty w tym sporcie to żaden wstyd – a wręcz przeciwnie.

JB.

środa, 6 lutego 2013

Od czegoś trzeba zacząć



Tak to już jest, że w piłce nożnej rządzą mężczyźni – zarówno na murawie, jak i w świecie „piłkarskich mediów”. Rządzenie to całkiem dobrze im wychodzi, więc niepotrzebne wydaje się przełamywanie tej hegemonii i jednocześnie przewracanie piłkarskiego świata do góry nogami. Bo przecież tak samo jak fakt, że kobiece drużyny piłkarskie nie zapewnią tylu sportowych emocji co ich męskie odpowiedniki, tak samo oczywistym jest, że raczej dobrze brzmieć nie będzie kobiecy głos komentujący „na żywo” mecz piłkarski. To niepodważalny fakt, przynajmniej dla większości z nas – dla mnie też. Udowadnianie na siłę, że jest inaczej nie ma sensu. 

Jednak tak jak wszędzie, tak również w piłce nożnej nie ma jednej zasady, którą scharakteryzować dałoby się zachowanie wszystkich: otóż nie wszyscy mężczyźni interesują się piłką nożną i nie wszystkie kobiety na niej się nie znają. Paradoksalnie w ostatnich czasach (mam ważenie), że proporcje te się zmieniają – coraz więcej panów piłka nożna po prostu nie obchodzi, a coraz więcej jest kobiet, które żyją piłkarskimi emocjami. I dobrze. A skoro tak, to jak najbardziej mają prawo do oceny.

Dlaczego? 

Ktoś zapyta: po co kolejny piłkarski blog? Odpowiedź nie jest prosta. Jedno jest pewne: nie dlatego, żeby udowadniać, że kobiety mniej lub bardziej na piłce się znają, nie dlatego, żeby pokazywać, że  mogą wiedzieć więcej na ten temat niż mężczyźni, nie dlatego także, aby na wirtualnych kartkach wylewać miłość do jednego, albo nienawiść do drugiego klubu. Więc po co? Po to, aby komentować, zwracać uwagę i odkrywać to, co w piłce nożnej jest ważne dla mnie - dziewczyny, której piłka nożna od dziecka w sercu gra. 

Zapraszam

JB.